Jak to się wszystko zaczęło?
Wiele osób pyta mnie: „Jakie były początki z końmi, jak się zaczęła Twoja przygoda z jeździectwem, kiedy kupiłeś pierwszego konia itd…?”. Cóż, chciałbym móc opowiadać, że tradycje końskie w mojej rodzinie były obecne od zawsze, że wszyscy moi przodkowie służyli w kawalerii (już od czasów bitwy pod Grunwaldem), a ja siedziałem w siodle zanim nauczyłem się chodzić … Byłoby super, ale to nie prawda – nie znam dokładnie historii mojej rodziny, a ja sam zacząłem jeździć konno stosunkowo późno, dopiero na studiach, chociaż końmi interesowałem się od kiedy pamiętam…
… Pamiętam, że byłem małym chłopcem, jakieś 3 lata. Była jesień, sobotnie popołudnie. Przechadzaliśmy się z mamą i starszym bratem po krakowskich Plantach, karmiliśmy gołębie, sielanka, spacer, cudowne nicnierobienie. Nagle pod Barbakanem zobaczyłem po raz pierwszy w życiu na żywo osiodłanego konia – to był srokaty kucyk szetlandzki, na którym można było zrobić sobie zdjęcie, pogłaskać go, poczochrać grzywę. Oj, nie dałem spokoju Mamie – użyłem wszystkich dostępnych środków z arsenału kilkuletniego chłopca, aby tylko móc wdrapać się na chwile na siodło i posiedzieć – zostało pamiątkowe zdjęcie, które odnalazłem po latach w rodzinnym albumie ( i nawiasem mówiąc, nigdy już tak dobrze nie wyglądałem w berecie 😉 …)
Co było dalej? Ano nic, marzenie o koniach odeszło w uśpienie, bo nie było warunków do nauki jazdy – ani czasu, ani pieniędzy, ani miejsca… Przez lata cały wolny czas i pieniądze poświęcałem na podróżowanie po Polsce i Świecie (zazwyczaj autostopem lub pieszo – bo z kasą bywało ciężko). Oczywiście zdarzały się incydenty, które nagłym wstrząsem budziły mnie z letargu, na przykład kiedy w czasie wakacji na wsi pozwalano chwilę stępować na grzbiecie pociągowego konia (dobre i to…). Albo pod koniec podstawówki – przeglądając album fotograficzny o Bieszczadach natknąłem się na zdjęcie jeźdźca na połoninach (teraz się z tego śmieję, zdjęcie jest słabe, ale kiedyś nie dawało mi spokojnie myśleć o byciu normalnym człowiekiem).
A później nastąpiła eksplozja, której nie dało się powstrzymać – najpierw intensywna nauka podstaw jazdy konnej (każda wolna chwila w siodle), później treningi doszkalające, dzierżawa trudnego konia (przyspieszony kurs radzenia sobie w warunkach kryzysowych), łucznictwo konne i w końcu najważniejsza decyzja – kupno własnego wierzchowca. I lawina ruszyła, jeden koń, drugi koń, trzeci z czwartym, może jeszcze piąty, teraz ogier, ooo…, urodziły się źrebaczki…, trzy…. Kompletne szaleństwo. W szczytowym momencie miałem 13 koni. I chociaż było ciężko, bo musiałem pracować na utrzymanie rodziny i koni, nie żałuję – ten tabunik radosnych zwierzaków dał mi wiele radości, a przede wszystkim, wiele mnie nauczył. I uczy przez cały czas…
Przez lata próbowałem pogodzić zawód architekta z pasją koniarsko – podróżniczą, na szczęście się nie udało i pasja zwyciężyła – stabilizacja nigdy nie była moją najważniejszą potrzebą. Zdecydowanie bardziej lubię improwizować, niż smęcić stare ograne kawałki. Wtedy też na poważnie zacząłem myśleć nad organizacją rajdów konnych. Przede wszystkim trzeba było nabyć doświadczenie – najlepiej na żywo, improwizując, na własnych błędach (aby już ich nigdy nie popełnić). Najbliższe tereny – przepiękna Jura Krakowsko-Częstochowska – blisko, uroczo, na początek może być. Ale to mi nie wystarczało, chciałem sprawdzić się w innych warunkach, trudniejszych – pojechałem w Karpaty – Gorce, Beskid Sądecki, Beskid Niski i Bieszczady. Było super. Całodzienne górskie wędrówki, obozowanie przy ognisku, noce pod rozgwieżdżonym niebem… Wtedy zrozumiałem, że to dopiero początek, że dopiero zaczynam pewien etap w życiu – przecież jest jeszcze tyle pięknych kawałków świata do odkrycia i tyle koni do osiodłania…
… ciąg dalszy nastąpi szybko, bo mam chwilę czasu siedząc w Tbilisi w oczekiwaniu na kolejny rajd…