Jak to zwykle bywa, na jednym szalonym pomyśle zazwyczaj się nie kończy…  Z szaleństwem (w tym pozytywnym znaczeniu) jest tak, że wciąga, że działa jak narkotyk, że trudno już bez tego normalnie funkcjonować. Pomysł rodzi pomysł, po nim nadchodzi inny (zazwyczaj jeszcze bardziej zakręcony…) i tak dalej – trudno wyjść z tego korkociągu. Jak po czymś takim wrócić do rzeczywistości? Jak pójść na wywiadówkę do szkoły albo na zebranie Wspólnoty Mieszkaniowej i nie tarzać się ze śmiechu gdy ludzie trzy godziny gadają o czymś, co można załatwić w kilku zdaniach? Ale do rzeczy, bo zaczynam za bardzo filozofować. Teraz będzie o odkrywaniu nowych ścieżek – na spokojnie, na luzie…
Jesienią 2015 zrobiliśmy trasę z Shatili do Jokolo w Wąwozie Pankisi (szczegóły w poprzednim wpisie) – obiecałem sobie kiedyś tam jeszcze wrócić. I jakoś tak wyszło, że owo „kiedyś” wydarzyło się w kolejnym sezonie, w sierpniu 2016 roku – w dodatku dwa razy. I jak Bóg da, będę wracał tam jak najczęściej.

2Sierpień, jak każdego roku, jest dla nas miesiącem „świętym”, to są nasze rodzinne wakacje. Mój urlop pozornie niewiele różni się od mojej pracy – też podróżuję, śpię w namiocie, jest fajnie. O nieee! – jest o wiele fajniej – bo robię wtedy to co chcę, jestem wolny, mogę odkręcać swoje zakręcone pomysły, odkrywać nowe ścieżki i miejsca. Pogranicze Pszawii, Tuszetii i Chewsuretii bardzo mnie intrygowało, więc zmontowałem dwa wypady w rejon Żelaznej Góry. Tym razem założenia były inne – wyjeżdżamy z Jokolo, kistyńskiej wioski położonej w Wąwozie Pankisi, i jedziemy do Tuszetii. Na pierwszą wyprawę oprócz dorosłych ludzi zabraliśmy moje dzieciaki – Radka (lat 11) i Milenkę (lat 8). Obydwoje mieli jechać konno, syn samodzielnie, córki pod moją opieką, prowadzona przez większość czasu w ręku. 5Ten wyjazd był generalnie dosyć nietypowy, na próbę połączyliśmy ekipę konną i pieszą – byłem ciekaw, czy taki melanż ma w ogóle sens. Od razu powiem, że nie ma, ale o tym przekonałem się dopiero w trakcie wędrówki – o ile na stromych zejściach tempo piechura i jeźdźca jest identyczne, o tyle na mozolnych stromych podejściach i na terenie zbliżonym do płaskiego, konie poruszają się zdecydowanie szybciej. Cóż, każdy ma prawo popełnić błąd, ważne aby nie popełnić go drugi raz…
Pierwsza wyprawa wyruszyła na początku sierpnia, mieliśmy 6 dni na przejście zakładanego kółka z Jokolo, przez Żelazną Górę, przeł. Sakorno, wieś Verkhovani, następnie okrężna drogą przez Tuszetię z powrotem do punktu wyjścia. Problemy zaczęły się już na początku, bo okazało się, że przewodnicy nie do końca znają drugą część trasy. Ale wypowiedziano serię znanych mi zapewnień” Nie przeżywaj…”, „Jak Bóg da…” i „Jakoś to będzie…” (które wcale mnie nie uspokoiły) i wyruszyliśmy. 1Druga sprawa szybko rzuciła cień na wyprawę – w panującym upale (niebo bez chmurki) piesi idą zbyt wolno (sam szedłem na piechotę, dawałem z siebie wszystko, ale na jednostajnym stromym podejściu przy pokonywaniu różnicy wysokości rzędu 1700 m byłem bezradny, serducho chciało mi wyskoczyć, a płuca darły się „tleeeenu!!!”). Dostosowaliśmy tempo konnych do piechurów i dalej, przed siebie. Przewodnicy byli przerażeni powolnym tempem, poruszaliśmy się dwa razy wolniej niż zakładałem – i zaczęła się improwizacja (czyli to co tygrysy lubią najbardziej). Miałem świadomość, ze w 6 dni nie zrobimy zakładanej trasy, wiec opracowywaliśmy warianty na bieżąco, dostosowując trasę do możliwości uczestników i pogody – a pogoda dopisała nam znakomicie na tym wyjeździe – codziennie słońce, lampa, raz tylko zaniepokoił nas poranny deszcz, i to wszystko.
7Było wspaniale – zgrany zespół, piękna pogoda, wspaniałe krajobrazy wysokich gór, ciekawe trasy, wieczorne ogniska ze wspólnym gotowaniem na kociołku – czegóż chcieć więcej. Trochę martwiłem się jak dzieciaki poradzą sobie w tych warunkach – w prawdzie nie jest to ich pierwszy raz w wysokich górach i przy koniach się urodziły, ale nie jeżdżą (nie liczę jakiś tam wstępnych lonżowań, treningów na ujeżdżalni i kilkuminutowych oprowadzanek). Radek w pierwszy dzień miał problemy z koniem (źle dobraliśmy wierzchowca, zbyt impulsywny dla początkujacego), ale po zamianie – rewelacja. Oczywiście bał się – ale kto by się  nie bał? Ważne jest, ze potrafił się opanować i skupić na jeździe. Trzeba przyznać, że wyjazd w pierwszy teren miał imponujący, trudno będzie mu podnieść w przyszłości poprzeczkę. Natomiast Milenka miała absolutny luz – prowadziłem jej klaczkę w ręku (sama nie dałaby sobie rady, jeszcze ma czas), obok biegły dwa kilkumiesięczne źrebaczki, w trudnych miejscach schodziła i szła na piechotę – generalnie wakacje, luz. 6Dużo w czasie wędrówki rozmawialiśmy, co dla mnie bywało kłopotliwe na podejsciach (przy takim wysiłku trudno było mi złapać dech, a musiałem odpowiadać na miliardy pytań) – ale było super (nie wyobrażam sobie zamiany tej wyprawy na wczasy typu all-inclusive nad morzem albo czegoś w tym stylu, gdzie jedynym problemem przez cały dzień byłoby: czy teraz coś sobie zjeść, czy może wypić?…). 4Przejeżdżaliśmy dwukrotnie trudną ścieżkę trawersem Żelaznej Góry – Milenka wołała tylko „Tato, ale tu jest super ekstremalnie! Nie uwierzą mi koleżanki jak im opowiem…”. Natomiast Radek wykazał się dobrym zmysłem obserwacji i naśladując naszych kistyńskich przewodników popędzał konia dziarskimi okrzykami (kto był na Kaukazie wie o czym piszę). Wędrówki skalistymi urwiskami na poziomie 3000 mnpm, spanie w namiocie, biwaki i gotowanie na ognisku nie zrobiły na dzieciakach większego wrażenia – w sumie tak żyją od urodzenia, dzień-jak-codzień…
8Druga wyprawa odbyła się pod koniec sierpnia, Rodzinę odesłałem samolotem do domu, a sam z czworgiem znajomych wyskoczyliśmy na pięć dni do Pankisi. Tym razem wszyscy konno, mniejszym zastępem, nastawieni bojowo. Poruszaliśmy się sprawniej, mieliśmy mniej bagażu – ale szyki pomieszała nam pogoda. Generalnie było raczej pochmurno, dwa dni zaniosło się całkowicie i padał przenikliwy deszcz, raz dopadła nas na grzbiecie burza z gradobiciem. W nocy było już zimno, czuło się nadchodzącą jesień, która przyszła w tym roku trochę wcześniej. W dodatku kończyła się czacza…. Zrobiliśmy fajną trasę, przez Żelazną Górę, do źródeł rzeki Alazani, później powrót i odbicie na zachód, do Pszawii, w stronę Ukanapshavii, łukiem do głównego grzbietu za Małą Żelazną Górą, pasterski grzbiet Tabathanaskhevi  do Jokolo. 10Pomimo kończącego się alkoholu humory dopisały znakomicie. Traumatyczne wspomnienia po burzy w masywie Żelaznej Góry zamieniły się w chojracką przygodę, która na pewno obrośnie w przyszłości legendą. Z resztą,  chętnie się do tego przyczynię, bo szczerze mówiąc pierwszy raz coś takiego przeżyłem. Czy się bałem? Nie wiem, nie miałem czasu na strach, cała świadomość zajęta była tylko jedną myślą – uciec na dół jak najszybciej! 9Ale od początku – gdy podjeżdżaliśmy na grzbiet przy Żelaznej Górze nic nie wskazywało na nagłą zmianę pogody – najpierw słonecznie, później zachmurzenie, od około 2800 mnpm wjechaliśmy w chmurę – spoko… Troszkę mży – normalna sprawa, jak to w chmurach… Trochę zimno – ok, jesteśmy na trzech tysiącach, zaraz zaczniemy schodzić, skończy się chmura i będzie cieplej… Wiatr się zerwał – ok, może w końcu rozwieje to cholerne mleko, ileż można bujać w obłokach. Nagle usłyszeliśmy pomruk, przetaczający się nad grzbietami – cholera, z której strony grzmi, z której strony wieje?! Burza! Idzie na  nas, spierdalamy!!! Szczerze mówiąc, sytuacja była kiepska, bo nie bardzo było gdzie uciekać – w chmurze zgubiliśmy drogę schodząc za bardzo na prawo, do sąsiedniej dolinki która kończyła się urwiskiem. Konie nie przejdą, nie ma szans, trzeba się wracać i szukać drogi w sąsiedniej dolinie. Kto podróżował po wysokich górach pasterskimi ścieżkami ten zdaje sobie sprawę jak to wygląda – na początku ścieżka jest wyraźna, wąska lecz głęboka, wydeptana setkami owczych lub krowich racic idących za sobą. Później zaczyna tańczyć, rozwarstwiać się, wyżej-niżej, prawo-lewo, w rytmie wędrujących za trawą zwierzaków, rozchodzi się, najpierw na jedną, dwie trzy, pięć ledwo widocznych ścieżynek…. Bywa też tak, że całkowicie zanika, i co wtedy? Trzeba szukać drogi, kombinować, ale ostrożnie, bo zwierzaki mogły pójść na skały, urwiste zbocza, piargi – i wtedy będziemy w tarapatach (już miałem napisać w „czarnej dupie”, ale się powstrzymałem…). Czasem szeroka, widoczna ścieżka nagle się urywa, kończy – mapa nam niewiele nie pomoże, szczególnie podczas wędrówki we mgle lub chmurze – wtedy jedynie gps. Ale koniec dywagacji, wracamy do góry, w chmurę i coraz gęściej padający deszcz. Groźne pomruki i łoskoty są coraz bliżej, błyska się regularnie, liczę w duchu sekundy między błyskiem i odgłosem grzmotu 1…2…3……10 – ok dziesięć kilometrów, 1…7 – o szlag, zbliża się, 1…5 – grubo, zaraz zacznie się tango, a my nie mamy dokąd uciekać, 1….4 – jesteśmy już blisko grzbietu, trawersujemy poniżej, żeby jak najmniej się wystawiać – jakby dało się ukryć przed groźnym piorunem. Doszliśmy do sąsiedniego bocznego grzbietu – jest!- wyraźna ścieżka pasterska, świeża, ślad kopyt, ktoś tędy jeździ – ok, spadamy na dół, jak najszybciej! 11Pioruny waliły coraz bliżej, nawet nie liczę – kilometr, dwa? I nagle rozpętało się piekło – porywający wiatr wściekle siekł po twarzach i dłoniach, zrywał peleryny i kurtki, deszcz zamienił się w grad – nieduże kuleczki lodu zajadle atakowały każdą słabo osłoniętą część ciała. W ciągu pięciu minut byłem kompletnie przemoczony, woda wciekała dosłownie wszędzie. Buty przemoczone, od mokrej trawy i wody, która strumieniem płynęła wąską ścieżką – czyste szaleństwo! I jeszcze te cholerne grzmoty! Waliły już bardzo blisko, wokół nas, osaczały jak bicz pasterza zaganiającego stado owiec. Żelazna Góra, skalista, przesycona rudami żelaza działała jak gigantyczny piorunochron – dobrze, ze tamtędy dziś nie idziemy!Nie pamiętam ile to trwało – pół godziny? Może więcej. Poniżej zobaczyliśmy prowizoryczny szałas pasterski – mały, 3×3 metra, zrobiony z plandeki na drewnianym ruszcie. Bez zastanowienia wbiliśmy do środka, żeby schronić się przed gradem, tymczasem nasze konie ze stoickim spokojem stały na zewnątrz odwrócone zadami do wiatru. Dla nich to nic nowego, takich burz przeżyły wiele…

13Wkrótce  grad przestał padać, pioruny, które waliły tuż obok nas, przeniosły się dalej i wszystko stopniowo wróciło do normy. Okoliczne szczyty gór były jakby posypane cukrem pudrem (miejscami łachy lodowych kulek utrzymały się przez kilka dni). Szybko uwinęliśmy się z bagażami, zziębnięci i przemoczeni kontynuowaliśmy schodzenie – mieliśmy spory kawał drogi do przejścia tego dnia, a nie wiadomo co nas jeszcze spotka po drodze….