W styczniu 2015 roku miałem już dosyć kolejnej paskudnej polskiej zimy – porywisty wiatr, zimno i nieustająca plucha. Błoto zamiast śniegu, marznący deszcz przenikający do szpiku kości. Szaro, ponuro, brak słońca.

Nawet nie chce mi się siodłać konia i jechać w teren, a co dopiero na dłuższy rajd… Jeździć na hali? Bez sensu, to mnie nie kręci. Ratowałem się wspomnieniami zeszłorocznych letnich podróży i konnych wędrówek po Gruzji – kraju słońca, radości, gościnnych ludzi, wina i koni. Myślałem o planowanych wyprawach, ale to marne pocieszenie, jeszcze pół roku trzeba czekać i w ogóle…

Nagle doznałem oświecenia, zadałem sobie proste pytanie: dlaczego w Polsce sezon rajdowy trwa tylko kilka miesięcy, kiedy wszędzie jest ciepło i słonecznie? Przecież wystarczy znaleźć miejsca w którym można by jeździć w marcu i kwietniu, w listopadzie i grudniu, może nawet w styczniu i lutym. Przeglądając zdjęcia z poprzedniego lata przyszedł mi do głowy pomysł, który kiełkował już od ponad roku. Nie marnowałem czasu, w ciągu kilku godzin zebrałem ekipę znajomych na rajd do Gruzji. Ale w które konkretnie miejsce? – Będziemy jeździć po Waszlowani!

No dobra, ale gdzie to jest? Ta nazwa niewiele mówi komukolwiek – nawet przewodniki po Gruzji kwitują je w najlepszym razie kilku zdaniowym, zdawkowym opisem i tyle. Nie ma tam spektakularnych zabytków, infrastruktury turystycznej itp. – więc co tam jest? Dla mnie to wszystko co potrzebne do zorganizowania rewelacyjnego rajdu konnego wiosną i jesienią – otwarta przestrzeń, dzika przyroda, konie…

Waszlowani to rozległy płaskowyż w południowo-wschodniej Gruzji przy granicy z Azerbejdżanem w dolnym biegu rzeki Alazani. Zajmuje sporą część Kachetii, regionu zwanego „ogrodem Gruzji”, słynącego z żyznych gleb, wspaniałych owoców i przede wszystkim doskonałych win. Ale Waszlowani różni się od reszty Kachetii, krajobraz o wiele bardziej przypomina sąsiedni Azerbejdżan, czasem bywa określany jako „gruzińska sawanna” lub „półpustynia”. Faktycznie wody tu niewiele, rzeki głównie okresowe, nieliczne jeziorka są słone i pozbawione życia. Tak Waszlowani wygląda latem, kiedy temperatury przewyższają 40 stopni a żar lejący się z nieba wypala trawę do gołej ziemi. Wszelkie żywe stworzenia chronią się w cieniu. Czasem zdarzają się nagłe ulewy trwające nawet kilka dni – wtedy kanionami i korytami wyschniętych rzek płyną donikąd wzburzone potoki wody, po których pozostaje tylko grząskie, krótkotrwałe błoto. Takie Waszlowani pamiętałem z mojej podróży w sierpniu 2010 roku, kiedy wraz z cała rodziną samochodem terenowym zjeździliśmy te tereny wszerz i wzdłuż. Pomimo nieznośnego upału spodobało mi się to miejsce, przestrzeń i surowa przyroda – wyobraziłem sobie jak pięknie musi wyglądać jesienią albo wiosną, kiedy faliste równiny pokrywają się kobiercem zieleni i wielobarwnych kwiatów. I ptaki – całe stada migrujące w odwiecznym cyklu natury. I konie tuszyńskich pasterzy, którzy każdego roku jesienią przepędzają swoje stada z letnich pastwisk w odległej Tuszetii na waszlowańskie równiny. Krowy, byki, owce, kozy i konie odpasione po kilku miesiącach obżarstwa na bujnych halach Wysokiego Kaukazu muszą przetrwać zimowanie na skąpej paszy którą codziennie muszą sobie znaleźć – nikt nie robi tu zapasów siana dla zwierząt. Na szczęście zimy nie są tu ani mroźne ani śnieżne, zwierzaki dają sobie radę doskonale. W najdalszym zakątku, otoczonym z trzech stron przez ziemie Azerbejdżanu utworzono Park Narodowy Waszlowani, w którym na niewielkim obszarze występuje wiele ciekawych okazów fauny i flory z różnych stref klimatycznych. Występują tu rośliny charakterystyczne dla gór, bagien, pustyni i sawanny – niektóre bardzo rzadkie lub endemity. W Waszlowani żyje wiele gatunków chronionych ryb, gadów, płazów i ssaków – to jedyne miejsce gdzie widziano w Gruzji stepową antylopę „dżejran” i lamparta. Spośród wielu atrakcji przyrodniczych Parku trzy ogłoszono pomnikami przyrody (dolina rzeki Alazani, wąwóz Orła i wulkany błotne Takti-Tepe).

Zebrałem dziewięcioosobową ekipę z Polski – na miejscu jeszcze dołączyło się troje Gruzinów. Przylecieliśmy w ostatnim tygodniu marca, z Katowic do Kutaisi (tanie linie poza sezonem są naprawdę tanie). Następnie lotniskowym busikiem do Tbilisi. Po nocnym odpoczynku w hostelu marszrutką przejechaliśmy do Dedoplistskaro – głównego miasta Waszlowani. Tam w siedzibie Dyrekcji Parku Narodowego uzyskaliśmy przepustki na wjazd do strefy przygranicznej oraz dokonaliśmy opłaty za biwakowanie na terenie Parku. Po południu znajomi pasterze zawieźli nas około 40 km na południe na swoja „farmę” gdzie czekały na nas konie i kolacja – szaszłyki ze świeżej jagnięciny, tradycyjny posiłek powitalny na Kaukazie. Rozłożyliśmy namioty i po obfitej kolacji przerywanej toastami wznoszonymi rogami pełnymi kachetyńskiego wina udaliśmy się na spoczynek. Noc była dosyć chłodna, ale wszyscy dysponowali ciepłymi śpiworami i nikt nie zmarzł. Rano po kawie i śniadaniu zabraliśmy się za pakowanie dobytków w sakwy i przygotowywanie koni. Jechaliśmy na rajd typowo traperski, bez obstawy samochodu, z bagażami we własnych sakwach i sprzętem biwakowym na jucznym koniu. Zdani tylko na beznadziejną mapę, dwóch przewodników którzy byli tam pierwszy raz i nadzieje, że nie będzie problemów ze znalezieniem pitnej wody. Pakowanie jak zawsze zajęło więcej czasu niż zakładaliśmy, ale w końcu koło południa udało się wystartować. Pojechaliśmy na południe w kierunku pasma Gór Czarnych, najwyższych wzniesień w okolicy. Wieczorem dotarliśmy do parkowego „visitor center” i rozłożyliśmy się obozem tuz obok domku strażników (rangersów). Nocleg w tym miejscu to nie był najlepszy pomysł – wieczorem zerwał się porywisty zimny wiatr i nie dało się palić ogniska – musieliśmy ewakuować się do namiotów i spać. Nazajutrz wyruszyliśmy w stronę doliny rzeki Alazani na granicy z Azerbejdżanem. W pewnym momencie droga rozmyła się i musieliśmy jechać na przełaj posiłkując się kompasem i orientacyjną mapką Parku Narodowego. Po drodze minęliśmy tylko dwie małe osady, lecz pasterze nie byli w stanie udzielić nam szczegółowych informacji dotyczących drogi. W końcu udało dojechać się do posterunku granicznego nad Alazani – niestety pogranicznicy też nie wykazywali dobrej znajomości terenu przekonując nas, że dalsza droga z biegiem Alazani jest nieprzejezdna. Zaryzykowaliśmy dalszą drogę i udało się łatwo przejechać, nie napotkaliśmy poważniejszych przeszkód. Noc spędziliśmy nad Alazani, wsłuchując się w koncert cykad i wycie (śpiewanie) szakali. Kolejny dzień tradycyjnie zaczęliśmy od śniadania i spaceru na pastwisko po konie. Trudno powiedzieć czy cieszyły się na nasz widok – na pewno wolałyby zostać i paść się spokojnie na trawie, która nad brzegami Alazani jest bujna i soczysta. Przed południem w pełnym słońcu wyruszyliśmy eksplorować dalsze tereny – tym razem przejeżdżaliśmy najdłuższym w okolicy kanionem okresowej rzeki. Strome ściany wąwozu miejscami podziurawione jak przysłowiowy ser szwajcarski są siedliskiem ptaków, które w bezpiecznych miejscach drążą korytarze lub lepią z błota i traw gniazda dla swoich piskląt. W końcu dojechaliśmy na szczyt wzgórza górującego nad okolicą – widok jaki ukazał się naszym oczom zapierał dech w piersiach – wokół same „bad lands” – niegościnna ziemia – pozornie pozbawiona życia. Wrażenie było takie, jakbyśmy przenieśli się na pustkowia Utah lub Arizony. Po godzinnej jeździe dotarliśmy na posterunek straży granicznej, gdzie musieliśmy przedstawić paszporty i przepustki. Początkowo pogranicznicy nie chcieli puścić nas na zaplanowaną trasę tuż przy granicy z Azerbejdżanem, ale w końcu udało się nam ich przekonać. Karawana sprawnie ruszyła w dalszą drogę, mijając stada krów i owiec, a czasem małe tabuny półdzikich koni pasterskich. Słońce świeciło mocno, na niebie nie było żadnej chmury – chociaż był dopiero marzec było ciepło i bardzo przyjemnie. Obóz rozłożyliśmy u wylotu Kanionu Niedźwiedzia, w pobliżu osady pasterskiej. Wieczorem i rano mogliśmy przyglądać się pracy „czabanów” – szczególnie ciekawe były poranne łączenie stad kilkudniowych jagniąt i matek. Noc spędzona przy ognisku pod kopułą rozgwieżdżonego nieba zapadła na długo w pamięci każdego z nas. Ostatniego dnia po dosyć nietypowym śniadaniu (szaszłyki z baraniny, słony ser, pomidory, ogórki, czosnek i chleb) pojechaliśmy w górę Kanionu Niedźwiedzia na płaskowyż. Niestety nie udało się znaleźć szczątków mamuta które podobno są widoczne w warstwach ścian wąwozu. Widzieliśmy za to liczne skamieliny i pozostałości morskiego życia z odległej przeszłości. Ostatnie kilometry pokonaliśmy błyskawicznie, konie pomimo zmęczenia czuły zbliżający się koniec wyprawy i czas odpoczynku. Jeszcze finalny galop po równinie i zakończyliśmy czterodniowy rajd w punkcie wyjścia – zmęczeni ale szczęśliwi. Wieczorna pożegnalna kolacja (supra) z potrawami kuchni gruzińskiej i tradycyjnym ceremoniałem toastów wznoszonych kachetyńskim winem i czaczą (samogonem) upewniły wszystkich, że kiedyś trzeba tu wrócić – najlepiej za rok…

Na koniec kilka informacji praktycznych dla osób które chciałyby wiosną lub jesienią podróżować konno w Waszlowani

  • Dojazd do Gruzji – Najtaniej liniami WizzAir z Warszawy lub Katowic (od kwietnia) do Kutaisi (koszt między 300-800zł). Zdarzają się czasem promocje w liniach LOT z Warszawy do Tbilisi (500-1200zł).
  • Co ze sobą zabrać – Przede wszystkim ubranie „na cebulkę” – kilka warstw zamiast jednej bardzo ciepłej (znaczne amplitudy temperatur w zależności od pory dnia i miejsca), ubranie przeciwdeszczowe (my mieliśmy słońce, lecz zawsze trzeba być przygotowanym na najgorsze), mocne spodnie (na wypadek przejazdu przez ostre krzaki i zarośla), sztylpy i mocne buty (niekoniecznie sztylpy – raczej lekkie buty trekkingowe z podeszwą umożliwiającą chodzenie po skałach i szutrowych ścieżkach). Do tego oczywiście ochrona głowy (kask lub przynajmniej kapelusz). W nocy przyda się ciepły śpiwór i karimata (w zależności od opcji noclegu).
  • Wynajęcie koni – Temat rzeka – niby jest ich pełno, biegają i pasą się wszędzie, ale jak chciałoby się wynająć to nie ma. Działając na własna rękę można spróbować skorzystać z oferty Parku Narodowego – ale szczerze mówiąc nie wiem jak to w rzeczywistości wygląda (raczej przejażdżki konne niż rajdy). Nie mając nikogo znajomego wśród pasterzy będzie trudno dostać konie (z Gruzinami generalnie nie jest łatwo się dogadać i cokolwiek ustalić). Najlepszym wyjściem jest skorzystanie usług nielicznych firm organizujących tego typu rajdy w Waszlowani, wystarczy poszukać w sieci. W Waszlowani możemy przeważnie spotkać średniej wielkości konie górskie – tuszyńskie, kabardyńskie, karabachskie (z sąsiedniego Azerbejdżanu) oraz mieszańce. Wszystkie z nich doskonale radzą sobie w trudnych warunkach gruzińskiej półpustyni – na skalistych stromych podejściach i zejściach, na szutrowych i kamienistych drogach. Można im zaufać.
  • Umiejętności jeździeckie – Według mnie nawet osoby poczatkujące mogą się na taki rajd wybrać. Konie są odważne, spokojne i posłuszne, nie ponoszą na otwartej przestrzeni i nie boją się psów pasterskich. Siodła są wygodne – typowo kaukaskie kulbaki z siedziskiem z miękkich skórzanych poduszek – komfort i bezpieczeństwo w jednym.
  • Noclegi – My zazwyczaj sypiamy pod namiotami, ale jest możliwość takiego ułożenia trasy aby noc spędzać przy bungalowach gościnnych Parku Narodowego które można wynająć za dodatkową opłatą.
  • Wyżywienie – W najbliższej okolicy (tzn. 50-100 km) nie ma sklepów i wszystko trzeba mieć ze sobą. Zakupy należy zrobić w Dedoplistskaro w sklepie lub na bazarze.
  • Kiedy przyjechać – Najlepiej wiosną (koniec marca, kwiecień, maj) – kiedy dni są ciepłe i słoneczne (czasem zdarzają się opady deszczu). Wtedy w Waszlowani jest najpiękniej, step kwitnie. Dobra jest także jesień (październik, listopad, grudzień) – w dzień jest ciepło, nocą zimno, raczej sucho, może zdarzyć się porywisty wiatr. Lato jest zbyt upalne i suche, na stepie wtedy nie ma wody ani warunków do konnych podróży.

Artykuł został opublikowany w miesięczniku „Koń Polski” (12/2015)